Przykro mi, że omawianie swojej ukochanej marki zaczynam od niezbyt pochlebnej recenzji, no ale, kiedyś ten moment musiał nastąpić;)) Chyba nie daruję sobie opisania któregokolwiek z Guerlainów, które dane mi będzie poznać, bo jest to marka wyjątkowa. Niezatapialna, odbiegająca jakością od większości perfum drogeryjnych i po prostu nie do zastąpienia. Gdybym miała zostać tylko z jednych flakonem na półce, co jest jakimś totalnie abstrakcyjnym pomysłem, byłby to Guerlain, z lat dawno minionych.
Stosunkowo nowe dzieło Mon Guerlain, z 2017 roku, raczej nie znajdzie miejsca na liście moich ulubieńców. Oczywiście, że istnieją gorsze premiery, a nawet całe ich morze, ale wiadomo, że im wyżej postawiona poprzeczka, tym większe oczekiwania. I rozczarowania, u wszystkich przyzwyczajonych do oczywistej oczywistości, że Guerlain po prostu nieciekawych zapachów nie wypuszcza.
W starciu z typowymi drogeryjnymi wytworami Mon wypadnie bardzo dobrze, jednak każdy, zaznajomiony z klasykami tej marki fan, może poczuć się nieco oszukany. Wrobiony w wyścig ku świetlanej ultranowoczesności, z niezliczoną liczbą flankerów, w którym niekoniecznie chce brać udział.

Thierry Wasser chciał stworzyć, jak wynika z materiałów promocyjnych, portret współczesnej, wyzwolonej kobiety, a sprofanował jedynie najbardziej charakterystyczną i piękną butelkę prawdziwych guerlainowskich klasyków, m.in. Jicky. Szkoda, bo pewnie każdy miłośnik marki wyczekiwał tej premiery niczym śniegu w Wigilię Bożego Narodzenia.
Z bardzo vintageowymi Guerlainami nie ma czego porównywać, z tymi z lat 80tych też, a nawet La Petite Robe Noire wydaje mi się o niebo ciekawszy.
Trzon Mon stanowi lawenda (której praktycznie nie czuć), ugrzeczniony jaśmin, syntetyczne i wyblakłe drzewo sandałowe oraz najdonośniejsze w całym zestawieniu – tonka z wanilią, które i tak nie ratują sytuacji. Zbiór nut, sam w sobie, to taki zlepek, z którego wydaje mi się można by coś mocnego wyciągnąć. Teoretycznie. Teoretycznie wszystko powinno grać, w praktyce wyszło marnie. I owszem, ma to wszystko guerlainowski charakter, specyficzne, pudrowe wykończenie, lekką słodycz doprawioną sztandarową wanilią. Gdzieś z tle słychać echa guerlainowskich arcydzieł. Warsztatowo naprawdę nie jest źle, jakościowo również nie ma się do czego przyczepić, problem w tym, że całościowo wygląda dosyć tandetnie, a jednocześnie banalnie. Jest to taka błoga, perfumeryjna wizja kobiecości, która w ogóle do mnie nie przemawia. Tralala bez pomysłu. Przyłącza się do jakiegoś dziwacznego, najnowszego kursu, który można zaobserwować w jeszcze koszmarniejszym, bo bijącym syntetyczną sztucznością, wulgarnym Black Opium YSL.
Mon brakuje charakteru, daleko mu do zmysłowej drapieżności Shalimara, kwiatowych ewolucji Jardins de Bagatelle czy klasy skondensowanego otulacza L’Instant. Wcale nie oczekuję od Guerlaina tworzenia kamieni milowych na miarę Jicky (choć miło by było), a jedynie czegoś, co wyznaczy swój własny, unikalny kierunek, bez małpowania masówki.
Dosyć to wszystko przykre, bo mam wrażenie, że Mon powstał jedynie w celu podbijania słupków sprzedażowych i wygląda na to (oby nie), że jest to strategia, którą Guerlain może przyjąć na stałe. Ekskluzywne linie swoją drogą, a przeciętnemu zjadaczowi chleba Mon z Angeliną.
Będąc taką legendą, chyba niekoniecznie trzeba gonić za wpisywaniem się w najnowsze trendy.