Rochas jest mi znany z kilku bardzo dobrych pozycji – owocowego szypru Femme (o którym na pewno jeszcze napiszę), świetnego, męskiego Lui, (którego nie wiedzieć czemu już nie produkują, a był lepszy od słynnego Gucia PH), słodko-gorzkiego cytrusa Eau de Rochas (równie dobrego w wersji damskiej i męskiej) i Madame, kwiatowego aldehydu.
Ze starymi aldehydami bywa tak, że albo się je lubi, albo nie. Właściwie to powinnam powiedzieć w tym momencie, że albo się je kocha, albo nienawidzi, bo zazwyczaj budzą skrajne emocje. Dla jednych, trącące myszką wyziewy łazienkowego mydła, dla innych, w tym mnie, całkowicie noszalna retro klasyka, do której kiedyś nastąpi powrót i jestem tego (prawie) pewna.
Mniej więcej ta sama historia dotyczy szyprów i wszelkich innych hybryd, bo czasem bywa, że zapach podczas otwarcia jest wyraźnie aldehydowy, po czym kończy jako bardzo klasycznie skonstruowany szypr. Tutaj nie ma wątpliwości, bo Madame jest zdecydowanie bardziej aldehydowym zapachem. Retro, ale absolutnie nigdy nie przyszło by mi do głowy nazwać go, jak i pozostałe aldehydy, „babcinymi”. W przeciwieństwie do szyprów, jest to retro o wydźwięku bardzo nowoczesnym, niczym dobrze skrojony, kobiecy garnitur.

Helene Rochas / Andy Warhol
Tytułowa madame to oczywiście Helene Rochas, która przejęła kontrolę nad domem mody po śmierci męża Marcela, w 1955 roku, w wieku zaledwie 28 lat. Tym samym została pierwszą dyrektorką generalną w historii Francji, a przy okazji symbolem emancypacji kobiet ówczesnych czasów.
Madame został stworzony w 1960 roku, przez perfumiarza Guy’a Roberta, a ponownie wydany, po reformulacji w 1989 roku. Miał odzwierciedlać kobiecą elegancję, klasę, ale przede wszystkim niezależność. Co dobitnie widać w odniesieniu do wcześniejszego Femme, zdecydowanie bardziej kobiecego i na bogato (choć to chyba złe słowo).
Zastanawiałam się z czym go mogę bezpośrednio porównać. Do głowy przyszedł mi niemal od razu Caleche, tego samego autora, stworzony rok później dla domu Hermes. Lubię oba, ale Madame jest jednak bliższa mojemu sercu. Caleche to dosadne nuty mydlane, cała wanna wypełniona puszystą pianą, podczas gdy w Madame te „łazienkowe” aromaty są o niebo dyskretniejsze. Pomimo tego, że mają podobny charakter i to ta sama grupa zapachowa, to widzę większe podobieństwa do innych genialnych aldehydów – K Krizii i Y YSL. Wszystkim fanom tychże Madame powinna przypaść do gustu.
Jaka jest? Cudowny bukiet złożony z jaśminu, tuberozy, róży, neroli, konwalii, ylang-ylang, ułożonych na drzewno-piżmowej bazie. Powiew pięknych kwiatów subtelnie obsypany lekkimi jak piórko, mydlanymi wiórkami. Całościowo lekko ostra, jak przystało na tego typu zapachy, lekko przydymiona, ale nie dusząca i dobrze zbalansowana kompozycja, dzięki czemu nie przechyla się przesadnie na stronę aldehydową czy kwiatową. Wytrawna, świeża, bez grama słodyczy. Jak na sporą ilość użytego kwiecia również zadziwiająco prosta i wyrafinowana.
A co najważniejsze – uniseksowa zdecydowanie bardziej od wszystkich znanych mi do tej pory aldehydów. Przez co, jak myślę zadziałała na mnie bardzo uzależniająco.